Bezkresne drogi z ubitego piasku, czerwone wydmy, miliony muszli, safari, gorące słońce i intensywnie niebieskie niebo.Tak właśnie wdzięczyła się do nas Namibia. Przemierzyliśmy ponad dwa tysiące kilometrów, pływaliśmy statkiem wśród pelikanów, ledwo przeżyliśmy jazdę pędzącym po pustyni quadem..
Tekst i zdjęcia: Magdalena Kursa, Rafał Romanowski
Chcecie zobaczyć raj na Ziemi? No to ruszcie się - strofuje nas Carl, 50-letni postawny facet, Afrykaner. Zakochany w Namibii, choć tak naprawdę pochodzi z położonej nieco niżej na mapie Republiki Południowej Afryki. - Kocham ten kraj, bo jest tu pusto i cicho. Byłem raz w Europie. Nie podobało mi się. Za dużo ludzi - krzywi się na nasze pytania. Gdy po raz pierwszy wsiadamy z nim do białej furgonetki Toyoty na lotnisku w Windhuk, nie mamy jeszcze pojęcia, jak piękna, dzika i zaskakująca okaże się namibijska przygoda.
Kilka minut później pędzimy już bezkresnymi przestrzeniami środkowej Namibii, najpierw po asfalcie, później po pogrążonej w tumanach kurzu "autostradzie donikąd". Tak będzie przez tydzień, asfaltu nie zobaczymy prawie wcale, choć po kurzu i piasku podróżować będzie się całkiem komfortowo. Jest gorąco, sucho i niemal zupełnie bezwietrznie.
Namibia to kraj ogromny. Powierzchniowo równy dwóm Polskom, mimo że z niemal 20-krotnie mniejszą, ledwie 2-milionową populacją. Dawna niemiecka kolonia, niedawne terytorium zależne RPA, obecnie jeden z najbardziej kwitnących regionów czarnej Afryki. Kraj zaskakująco czysty, nieźle zorganizowany, wcale nietani, za to urokliwy i pociągający. Od razu warto zaznaczyć, że do zwiedzania wyłącznie samochodem. Najlepiej terenowym albo furgonetką, choć i zwykły osobowy z odpowiednim "kopem" powinien się sprawdzić, drogi Namibii utrzymane są bowiem bardzo dobrze. Przed nami dwa i pół tysiąca kilometrów do przejechania, od stolicy Windhuk (nowoczesne, stylowe miasto z kompleksami sklepów, restauracji, hoteli), przez ostępy częściowo skalistej, najstarszej na świecie pustyni Namib, ogromne, piaszczyste wydmy w rejonie Sossusvlei (największe w świecie, skrzące się w słońcu milionami ton czerwonego piasku), szpanerski kurort Swakopmund nad wybrzeżem Atlantyku, rejsy po oceanie pełnym kłębiących się wokół łodzi fok i pelikanów, krainy rdzennych ludów Namibii (Herero i Himba), wreszcie zwierzyniec - zebry, żyrafy, słonie, hieny, antylopy, bawoły - czyli słynny w całym świecie, a jednak wciąż nieodkryty przez masową turystykę dziki park narodowy Etosha. Tam może być malarycznie, ale reszta kraju jest pod tym względem raczej bezpieczna, bo suchy klimat skutecznie odstręcza chciwe ciepłej krwi komarzyce.
Z początku wieje grozą. Wystarczy jedna awaria i będziemy prażyć się przez kilka dni na obrzeżach wyludnionej pustyni Namib, w otępiającym słońcu, wśród suchych krzaków, skał, krętych, przyprawiających o dreszcze serpentyn dróg, pijąc tylko przeogromne zapasy wody mineralnej i pogryzając suche kanapki. Furgonetka jedzie jednak sprawnie, Carl okazuje się świetnym kierowcą i doskonałym obserwatorem. Potrafi zahamować z piskiem opon, aby pokazać stojącą na baczność przy drodze maleńką pustynną wiewiórkę, której jedynym zajęciem zdaje się być wypatrywanie, czy jej podziemnej norce nie grozi stratowanie przez słoniową nogę czy żyrafie kopyto.
- Jak ją dostrzegłeś? - pytamy. Carl, zaciągając się papierosem, mówi: - W Namibii musisz być czujny. Nie, żeby cokolwiek ci tu groziło, ale wiele możesz przegapić.
Zmęczeni, przepoceni, docieramy wreszcie do kompleksu luksusowych bungalowów w sercu namibijskiej sawanny. Krajobrazy zapierają dech w piersiach, wystarczy krótki wypad terenówką pod nieodległe wzgórza, aby zauważyć dostojny bieg stada afrykańskich strusi czy nostalgiczny marsz antylop. Nocleg - rewelacja!
Choć w łazienkach świetnie wyposażonych domków w Sossusvlei Lodge wiszą kartki: "Namibia to suchy kraj. Pomóż nam oszczędzać wodę", ciepły prysznic wyzwala w ciałach niespotykaną energię, a podane do kolacji wykwintne napoje rekompensują ubytek H2O. Nie ma co, na początek w Namibii obżeramy się prawdziwymi specjałami. Czarnoskórzy kucharze w białych czapkach serwują plastry mięsa z zebry (dość łykowate), oryksa i antylopek springbok (znakomite), kroją krokodyle ogony (smakują jak kurczak, wyglądają jak talarki ananasa), smażą złowione w oceanie kalmary, ośmiornice i krewetki. Orgia smaków, orgia kolorów, wszystko podane sprawnie i nieznającym tutejszych realiów objaśnione zręcznie po angielsku (w Namibii dogadasz się spokojnie w języku Szekspira i po niemiecku).
Następny dzień - gigantyczne, olśniewające w słońcu czerwone wydmy. Choć mają obłe kształty, wspinamy się na nie jak na alpejskie szczyty. Po godzinie jesteśmy na górze. Co za widok! Wydmy na Saharze wydają się przy namibijskich jedynie niewielkimi kupkami piachu. Jeszcze spacer "granią", a potem jak dzieci zbiegamy w dół, grzęznąc w osuwającym się spod nóg pomarańczowym piasku. Dookoła krajobraz iście księżycowy, wyschnięte na pieprz krzaki, spękane na biało dna jezior sprzed milionów lat, gdzieniegdzie kości zwierząt, którym nie udało się ujść przed drapieżnikami. Podróżujemy terenowymi autami, mniejsze nie przejadą zasypanymi piaskiem, dostrzeganymi tylko przez wprawnych kierowców autochtonów drogami. Jedziemy w stronę wybrzeża. Po drodze jeszcze wąwóz z gigantycznymi, pełzającymi po skałach pajęczakami, z bacznie wypatrującym ofiary orłem i trującymi jak diabli krzakami, z których ukrywający się przed naszymi oczami namibijscy Buszmeni produkują słynne, zabójcze dla żywych organizmów strzałki-plujki. - Uwaga, kupa słonia - krzyczy nagle Carl, podając nam w ten sposób dość elektryzującą informację, że przed chwilą w poprzek drogi spacerował król afrykańskiej zwierzyny (albo i kilka słoni).
Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, pustynie przechodzą w sawannę, sawanna w krzaczaste lasy, lasy w skały, skały znów w wydmy, wydmy wbijają się w ocean. Kiedy spacerujemy brzegiem Atlantyku pod Walvis Bay (dawne kolonialne miasteczko, znakomite miejsce wypadowe do surfingu i wypraw na ryby), pod naszymi stopami chrzęszczą miliony pękających muszli. Ogromne ślimaki, trudne do zidentyfikowania skorupiaki, całość sklejona aromatycznymi glonami, sprężystymi i ciągliwymi jak guma do żucia. Szosą nad samym brzegiem pędzą terenowe samochody. To niemieccy, holenderscy, amerykańscy i brytyjscy turyści, których wcale - z racji ogromnego terytorium Namibii - nie widać tak wielu. Jedni nurkują, inni surfują, jeszcze inni ścigają się po pustyniach quadami. Właśnie, quadami...
Quady pod Walvis Bay wspominać będziemy długo. Jeszcze nigdzie nie pędziliśmy z taką prędkością wśród bezkresnych wydm, gór, ton piasku, które z jednej strony zachęcają do szaleńczej jazdy, z drugiej budzą oczywisty respekt. Nagle... mamy wypadek. Wskutek własnej brawury i nieostrożności spadamy z wielkiej wydmy, która, zamiast opadać łagodnie, ścięta jest pustynnym wiatrem niczym świeżo odkrojony kawałek tortu. Wali się na nas ciężki jak diabli quad, gdyby nie kaski, nie czytalibyście pewnie tego tekstu. A tak sińce i pokrwawienia polewamy wodą utlenioną w budynku wypożyczalni pod wielkim zdjęciem Angeliny Jolie z rodziną (aktorka adoptowała dwójkę namibijskich dzieci i kupiła tam sporą posiadłość). Potem mamy jeszcze okazję przetestować namibijską służbę zdrowia. Bez kolejek i problemów z rezerwacją trafiamy do świetnie mówiącego po angielsku lekarza w eleganckiej przychodni. - Mieliście szczęście, te quady to istne przekleństwo. Nieraz zdarzało nam się tu składać złamane kości - mówi. Nam przepisuje maść i mrugając okiem, zaleca wzajemne masaże.
Znakomitą rekonwalescencją okazuje się rejs po oceanie następnego dnia. Dookoła cmentarzysko wraków statków z całego świata (Namibia zarabia na ich złomowaniu), na pokład wskakują nam foki, za statkiem ciągnie, gęgające o garść jedzenia, stado ogromnych pelikanów. Kapitan serwuje sherry, zimne namibijskie piwo na niemieckiej licencji oraz świeże ostrygi polane cytrynowym sosem i tabasco.
Podróż w następnych dniach bywa męcząca, ale ani myślimy narzekać. Po drodze mijamy tereny plemion Himba i Herero. Te koczownicze ludy spotkać można tylko w Namibii. Wysmarowane odstraszającą insekty mieszanką tłuszczu i ochry, półnagie kobiety Himba sprzedają naszyjniki. Płacimy namibijskimi dolarami, na których zamiast bohaterów narodowych widnieją rysunki koziorożców, słoni, antylop... Parę kilometrów dalej kobiety Herero - wystrojone w pyszne suknie jak z epoki wiktoriańskiej. Na głowach noszą kapelusze zakończone dwoma długimi rogami. - Te rogi to symbol płodności - wyjaśnia Carl. Herero sprzedają swe własne miniaturki - w postaci szmacianych lalek. Oczywiście zabawki też mają rogi.
Potem pędzimy już bez przystanków, by jeszcze przed zachodem słońca zdążyć do Twyfelfontein. W tym cudownym, ukrytym wśród brązowych jak lana czekolada skał, miejscu z zieloną trawą i niskim buszem czeka nas niespodzianka - zmierzające wolno do wodopoju i machające trąbami stado słoni. Twyfelfontein to szczególny punkt na naszej trasie - na skałach pradawne ludy wyryły pismo obrazkowe - wyżłobione w kamieniu żyrafy, lwy i antylopy wskazywały niegdyś szlaki polowania. Dziś wszystko to wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W sąsiedztwie mnóstwo przedziwnych form skalnych, z których każda liczy sobie wiele milionów lat. Jak chcesz, możesz polatać po okolicy dwupłatowcem albo zrobić sobie wycieczkę na tereny polowań lwów i innych kotowatych. To już zwiastun tego, co czeka nas w położonym nieco na północ dzikim parku Etosha. Powietrze wilgotnieje, robi się nieco chłodniej, a w myślach odzywa się oczekiwany z niecierpliwością pomruk skradającego się na polowanie lwa.
Całą relację z podróży do Namibii przeczytacie w serwisie Logo24>>